Na wstępie: jeśli masz swojego ulubionego kandydata na prezydenta, to w tym tekście nie spotka Cię nic miłego. Z drugiej strony – nie będzie tu żadnej politycznej agitacji, jeśli jeszcze nie wiesz, na kogo głosować. Ten tekst jest o czymś innym.
Czytacie na własną odpowiedzialność, a mnie nie chce się wdawać w wojenki w komentarzach. Popierajcie sobie kogo chcecie, a ja nie uważam, by był to powód do ludzkich animozji.
Mam 27 lat, urodziłem się w Bielsku-Białej. Całe moje świadome życie – trochę mimo woli – polityka była przedmiotem moich zainteresowań. Nie da się nią nie interesować, szczególnie dziś – w erze tak szybkiego przepływu informacji. Mimo to wychodzę z założenia, że żaden prezydent, premier czy poseł za mnie życia nie przeżyje. Najwięcej do zrobienia w kwestii własnego życia mam ja sam. Za mojego życia było trzech papieży – teraz jest czwarty. Natomiast odkąd pierwszy raz świadomie usłyszałem o polityce, a był to mniej więcej rok 2005, mamy dwie osoby, które trzymają scenę polityczną w garści. Chodzi oczywiście o Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska.
A konklawe odbywa się przecież rzadziej niż wybory…
Nie będę ukrywać – jestem zmęczony długoletnią „wojenką” tych dwóch – co by nie mówić – wielkich i sprawnych polityków. Kieruję w ich stronę słowa uznania, ale z drugiej strony wiem, że żaden z nich Józefem Piłsudskim czy Romanem Dmowskim nie jest. Zastanówmy się zatem, dlaczego tak jest. Dlaczego przez ponad 20 lat polska scena polityczna kręci się wokół dwóch osób?
Może dlatego, że nie ma żadnej realnej alternatywy?
Był kiedyś Janusz Palikot, któremu nie wyszło, a później zajął się tworzeniem piramid – bynajmniej nie takich jak w Gizie. Później nadzieją dla młodych ludzi był Paweł Kukiz – jego energia i ekspresja dawały szansę myśleć, że układ sił na polskiej scenie politycznej może się zmienić. Skończyło się na krzykach o JOW-ach i wstąpieniu na partyjne listy… Najświeższym przykładem „trzeciej drogi” jest Szymon Hołownia – i mamy kolejny ogromny zawód. Aż szkoda klawiatury, by rozwodzić się, dlaczego to nie wyszło.
Nadchodzące wybory prezydenckie – niestety – pokazują, że nie mamy alternatywy. Jesteśmy skazani na Tuska i Kaczyńskiego niczym na Sto lat samotności Márqueza. A może my tak chcemy? Wszak Polacy lubią mieć takiego dobrego wujka. Dobry wynik może osiągnąć Sławomir Mentzen, nieźle może wypaść Adrian Zandberg – ale jakie to ma znaczenie? W drugiej turze i tak dojdzie do pojedynku dwóch kandydatów nominowanych przez wyżej wspomnianych „guru”. Jeden może zmieniać zdanie co kilka dni – raz być entuzjastą modernistycznych zmian, by za chwilę stać się gorliwym patriotą. Drugi natomiast może niemoralnie pozyskać mieszkanie od starszej osoby, a później – wraz z jego obrońcami – mylić się w zeznaniach aż zęby trzeszczą.
I tak to nie ma znaczenia, bo główna rozgrywka rozstrzygnie się między nimi.
Od 20 lat widzę polityków, którzy nie dotrzymują słowa, mamią obietnicami, a potem śmieją się w twarz. Tym krajem mogliby rządzić ludzie mądrzejsi, głupsi… Ale najbardziej boli mnie to, że rządzą ludzie podli. Po obu stronach barykady są wyzuci z resztek człowieczeństwa – a przynajmniej ja ich tak postrzegam.
W tym wszystkim najbardziej bolesna jest świadomość, że muszę się do nich przyzwyczaić – i że jako całe społeczeństwo to uczyniliśmy. Z jednego prostego powodu: sprawniejsi politycy opanowali tylko jedną, za to kluczową umiejętność – utrzymywania się na powierzchni.
„Gdyby wybory zmieniały cokolwiek, to politycy dawno by je zdelegalizowali.” – Janusz Leon Wiśniewski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz